Koniec lat sześćdziesiątych to okres ważny dla muzyki zarówno jazzowej, jak i rockowej. Zarówno w Polsce, jak i na świecie – rok 1969 stanowił ważną cezurę i dla tych, którzy w płytach pokroju debiutu King Crimson upatrują narodzin rocka progresywnego, i dla tych, którzy śmierć Krzysztofa Komedy uznają za koniec pewnego etapu w historii polskiego jazzu. Granice są oczywiście sprawą umowną i niedokładną, ale z pewnością przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to czas niezwykle twórczy, który dał fundamenty wielu stylom, wielu kierunkom. W tym okresie – bo w 1970 roku – narodziło się też krakowskie Laboratorium – choć źródeł szukać trzeba w bardziej odległej przeszłości...
Janusz Grzywacz urodził się w 1947 roku w Zakopanem. Wykształcenie muzyczne zdobywał w Katowicach, choć szkołę przerwał i przeprowadził się wraz z rodzicami do Wieliczki, starając się czynnie uczestniczyć w życiu artystycznym Krakowa. W zasadzie przez całe liceum regularnie zakładał swoje zespoły, w których występował także Marek Stryszowski – jego kolega z tej samej szkoły i ulicy. Z Markiem graliśmy od zawsze. Marek grał wtedy na gitarze, ja, z konieczności, na basie. To zresztą była zwykła gitara, tylko miała cztery zwykłe struny zamiast sześciu. Prawdziwa „basówka“ była poza zasięgiem... Graliśmy we własnych zespołach – Śmiacze, Lamparty, Tytani. Z tym ostatnim udało się nam nawet wygrać jakieś festiwale, zagraliśmy w warszawskiej Stodole. Całą młodość spędziliśmy na graniu. Wkrótce już miałem radzieckie organy Ionica, pojawily się też ręcznie robione gitary... Do gitary basowej zakładaliśmy struny z fortepianu.
W tym okresie Grzywacz był także związany z krakowskim środowiskiem kabaretowym oraz z powstającym Teatrem STU. W trakcie studiów polonistycznych w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej podjął pracę w Zakładach Przemysłu Tytoniowego w Krakowie – Czyżynach: Zatrudniłem się tam jako kierownik zakładowej świetlicy, z chytrym planem - żeby założyć zespół. I tak się stało - założyłem go z Mietkiem Górką, moim kolegą z polonistyki, który bardzo chciał grać na perkusji. Nie wiedzieliśmy czy umie. On sam nie wiedział, ale stwierdziliśmy że skoro chce, to znaczy, że będzie grał i będziemy razem robić muzykę. Sięgnęliśmy po Marka, przez chwilę działaliśmy jako trio. Marek przyprowadził Edmunda Mąciwodę (gitarzysta basowy, ojciec Pawła Mąciwody-Jarzębskiego, także basisty – obecnie grającego z Scorpions – przyp. aut.) i Wacka Łozińskiego, który mieszkał na końcu naszej ulicy. Stryszowski dodaje: Co ciekawe, Wacek nie chciał nigdy grać na żadnym instrumencie. Powiedziałem mu, że fajnie wygląda, powinien spróbować zagrać na flecie. Wacek poszedł więc do szkoły muzycznej i zaczął z nami grać na flecie.
Ostatecznie ukształtował się pięcioosobowy skład zespołu, złożony z Janusza Grzywacza (fortepian), Mieczysława Górki (perkusja), Wacława Łozińskiego (flet), Edmunda Mąciwody (gitara basowa, niebawem zastąpiony przez Macieja Górskiego) oraz Marka Stryszowskiego, który śpiewał oraz grał na fagocie... Grzywacz: Wykorzystywaliśmy instrumenty, które udało nam się znaleźć w różnych magazynach zakładów – pozostałości po jakichś kapelach ludowych i innych... Dlatego najpierw to był fagot. Piekielnie trudno było go nagłośnić – wspomina Stryszowski. Groziło mi naprawdę wyrzucenie z zespołu, jeżeli nie zmienię instrumentu. Grzywacz: Marek na fagocie grał do momentu, kiedy znalazłem w kolejnym magazynie saksofon altowy. Nie miał co prawda kilku części, więc je ręcznie dorobiliśmy – choćby z ziemniaka, dokupiliśmy ustnik... i okazało się, że Marek jest saksofonistą. To nas przeraziło. Saksofon bowiem okazał się brzmieniowo strasznie jazzowy, a to nam kompletnie nie pasowało. Pamiętam, że baliśmy się, żeby nie brzmieć jak Jazz Carriers (śmiech). (Jazz Carriers była działającą wtedy formacją Henryka Miśkiewicza i Zbigniewa Jaremki, wykonująca muzykę mocno osadzoną w tradycji stricte jazzowej.)
Janusz Grzywacz, będąc kierownikiem zarówno zespołu, jak i wspomnianej zakładowej świetlicy, wpadł na doskonały pomysł, jak wypromować zespół: Zadebiutowaliśmy na festiwalu, który sam sobie zorganizowałem w Nowej Hucie – Gitariada ‘71. Zorganizowałem konkurs, oczywiście po to, żeby go wygrać. Dobrałem sobie znakomite jury z Janem Poprawą, które bezbłędnie wskazało Laboratorium. W nagrodę za to pojechaliśmy na warsztaty do Chodzieży.
Warsztaty w Chodzieży były wówczas wydarzeniem pionierskim w Polsce, choć podobne spotkania miały już miejsce na świecie. Wśród prowadzących zajęcia z młodymi muzykami był m.in. cały kwintet Tomasza Stańki. To, co graliśmy – mówi Grzywacz – to nie był jazz. To, że ewentualnie może być to jazz – okazało się właśnie na warsztatach w Chodzieży. Stryszowski: Warsztaty w Chodzieży troszeczkę nam namieszały w głowach. W związku z tym powstała taka muzyka, jaką robiliśmy. Teraz się nawet mówi, że była to muzyka kultowa (śmiech). Wtedy nikt nie grał tutaj muzyki fusion, muzyki jazz-rockowej. Chyba jako pierwsi w Polsce zaczęliśmy taką muzykę grać. To była muzyka mocno osadzona w realiach rockowych, a jednocześnie warsztaty w Chodzieży dały nam nieco inne spojrzenie na frazowanie. To była wtedy bardzo świeża rzecz.
Podczas warsztatów zespół dał także niesamowity koncert wraz z „profesorami“ Bronisławem Suchankiem i Tomaszem Stańko. Grzywacz: Graliśmy totalnie improwizowaną rzecz, ponadto zaprosiliśmy aktora z Teatru Laboratorium Grotowskiego – Wiesława Hoszowskiego, który zaimprowizował taki pantomimiczno-baletowo-aktorski show. Zrobiło to na wszystkich niesamowite wrażenie. Wychodząc na scenę nie wiedzieliśmy, co się będzie grać. To był free w czystej postaci. Nie było specjalnie ustalanych form, bazowało się na ostinatach, co wtedy było modne. Trochę podążało to w stronę „elektrycznego” okresu Milesa Davisa.
Nie od razu jednak Laboratorium ruszyło szlakiem wytyczonym przez „In a Silent Way” oraz „Bitches Brew”. Pierwsze lata działalności grupy to muzyka w dużym stopniu akustyczna, zręcznie wymykająca się wszelkim definicjom. Muzycy poszukiwali, eksperymentowali. Dotyczyło to struktury poszczególnych kompozycji, która była tak samo odległa od układów zwrotka-refren, jak zakorzenionych w jazzie konstrukcji temat-improwizacja. Dotyczyło to także brzmienia. Grzywacz: Od pierwszej płyty szukaliśmy własnych brzmień. Nie ma na niej jeszcze syntezatorów, ale są preparowane struny fortepianu, Mietek Górka uderza dziwnymi przedmiotami w bębny, a Marek moduluje swój głos prostym echem produkcji czechosłowackiej. Niewątpliwie te ucieczki od brzmień standardowego kwartetu jazzowego pomogły nam zaistnieć. Inne brzmienie to inna muzyka, inna wrażliwość. Sytuacja, w jakiej wówczas znajdowała się Polska – a co za tym idzie, ograniczony dostęp do płyt i nagrań z Zachodu – nie okazywał się przeszkodą. Wręcz przeciwnie: To rozwijało naszą własną wizję muzyki – mówi Marek Stryszowski. Z konieczności nie pozwalało nam na wierne kopiowanie zachodnich wzorców. Dzięki temu brzmienie, jakie osiągnęło Laboratorium było brzmieniem niepowtarzalnym – co podkreślano często w recenzjach.
Debiut płytowy zespołu miał miejsce w styczniu 1973 roku. W tym czasie Polskie Stowarzyszenie Jazzowe stworzyło „Klub płytowy”, w którym – w ramach subskrypcji – słuchacze otrzymywali regularnie płyty przygotowywane wyłącznie dla członków klubu. Pierwsze płyty serii były „składankami”, na których dla jednego artysty przeznaczano jedną stronę płyty. W ten sposób pojawiły się dość egzotyczne kompilacje, zawierające np. rosyjskie piosenki w wykonaniu Niemena na jednej stronie i „Koncert podwójny na pięciu solistów i orkiestrę” Jana Ptaszyna-Wróbleskiego czy intuicyjna, etniczną muzykę Ossiana, która dzieliła miejsce na krążku z nagraniami Deep Purple z LP „Machine Head”! W przypadku Laboratorium drugą stronę wypełniły nagrania kwintetu Juliana „Cannonball” Adderleya z Jazz Jamboree ’72, więc można mówić o trochę mniejszym rozrzucie stylistycznym. Niemniej muzyka Laboratorium podążała inną ścieżką.
Na płycie znalazły się dwa utwory zarejestrowane w kwietniu 1972 roku w studio Programu Trzeciego Polskiego Radia. Ta sesja nagraniowa była nagrodą za zajęcie drugiego miejsca na festiwalu Jazz Nad Odrą ’72 (pierwsze miejsce należało do... Jazz Carriers). Nagrań dokonano wspólnie ze Zbigniewem Seifertem, z którym muzycy Laboratorium zaprzyjaźnili się podczas chodzieskich warsztatów. Zarejestrowane utwory zwracały uwagę odmiennym spojrzeniem i na harmonię, i na budowanie napięcia. Pierwszy z utworów – „Chorał” – zawierał także partię wokalną Marka Stryszowskiego. W późniejszym okresie jego śpiew stał się ważnym i znaczącym elementem budującym styl Laboratorium, ograniczał się jednak tylko do wokaliz, często eksponujących użycie elektronicznych efektów modulujących głos – tutaj zaś, jako „klasyczny” wokalista śpiewa po prostu tekst utworu. Drugi z zaprezentowanych utworów, „Plazma” – zgodnie z tytułem okazał się dość luźno budowaną i szkicowaną formą, z której wyłaniały się raz mocniej, raz słabiej zarysowane struktury dźwięków i partie solowe. Opinie o twórczości Laboratorium były w tym okresie różne – podczas gdy jedni wskazywali na oryginalność kompozycji i chwalili ilustracyjną, ściśle aranżowaną twórczość grupy, inni wytykali niedoskonałości warsztatowe i ubogie brzmienie. Grupa jednak nie stała w miejscu i ewoluowała, zdobywając wciąż nowe doświadczenia. Cztery lata, jakie oddzieliły płytowy debiut od kolejnego albumu nie były czasem straconym.
W 1973 roku grupa została ponownie nagrodzona na festiwalu Jazz nad Odrą, zdobywając tym razem pierwsze miejsce oraz nagrodę za kompozycję (Janusz Grzywacz „Prognoza na jutro”). De facto ta nagroda oznaczala awans z nurtu amatorskiego na profesjonalny. W 1975 r. zespół wystąpił na V Lubelskich Spotkaniach Wokalistów Jazzowych, gdzie Marek Stryszowski otrzymał II nagrodę (pierwszego miejsca nie przyznano) oraz nagrodę publiczności. Grupa aktywnie koncertowała w całym kraju, niezwykle ciepło przyjmowana przez publiczność. Popularność Laboratorium i fama, jaka „ciągnęła się” za zespołem rosła z dnia na dzień... Zespół nie pracował specjalnie na to, broniąc się samą muzyką i skupiając na próbach, tworzeniu nowego materiału, na koncertowaniu. Marek Stryszowski zaznacza, że zajmowali się muzyką cały czas: Spotykaliśmy się na próbach codziennie, tak, jakbyśmy przychodzili do pracy. Tyle, że to była ekscytująca praca i fantastyczne czasy. Byliśmy naprawdę dobrym, zgranym zespołem. Wiedzieliśmy co mamy i co możemy dać – dodaje Janusz Grzywacz. I nie chodziło o dokładnie wyćwiczone utwory – rozsadzała nas wyobraźnia, którą próbowaliśmy oprawić we własną formę. To była niesamowita przygoda.
W 1975 zespołowi zaproponował współpracę Czesław Niemen, który porzucił swoją formację Aerolit. Wystąpił z Laboratorium na wielu koncertach i festiwalach, przedstawiając muzykę z płyty „Katharsis” oraz nowe kompozycje, które stały się podstawą wydanego kilka lat później dwupłytowego albumu „Idee Fixe”. Współpraca miała jednak charakter „gościnny“ – Niemen niebawem powołał do życia nowy zespół, a Laboratorium dalej szło wytyczoną przez siebie ścieżką (choć wyjechali jeszcze razem do Rumunii w 1977 roku, niedługo po dużym trzęsieniu ziemi, które zniszczyło sporą część Bukaresztu). Drogi „Laborki” spotkały się w tym czasie jeszcze z jednym muzykiem – Tomaszem Stańko, z którym wystąpili na krakowskich Zaduszkach Jazzowych ’75. Zmieniała się w tym czasie muzyka zespołu (Janusz Grzywacz fortepian akustyczny zamienił na nowość tamtych czasów – Fender Rhodes), zmieniał się także skład. Nie było w nim już Wacława Łozińskiego, a Macieja Górskiego niebawem zastąpił – znany ze współpracy z Markiem Grechutą – Krzysztof Ścierański, za którego śladem podążył jego brat – Paweł Ścierański, stając się pierwszym w historii Laboratorium gitarzystą. W tym składzie formacja zarejestrowała swój pierwszy pełnoprawny album. – „Modern Pentathlon” („Pięciobój nowoczesny”).
Na program płyty złożyła się długa, pięcioczęściowa kompozycja tytułowa – „Pięciobój nowoczesny” oraz cztery krótsze utwory, z wyjątkiem jednego („Grzymaszka”) mocno osadzone w stylistyce funky. Janusz Grzywacz mówił o tej płycie w dwa lata po jej wydaniu: Temu albumowi zawdzięczamy bardzo dużo, w Polsce i nie tylko w Polsce. Na pierwszej stronie płyty są nasze reprezentatywne nagrania, strona druga to po prostu muzyka komercyjna. Są to utworki lekkie, zgrabne i przyjemne, aby mogła ich posłuchać rozmaita publiczność. Oczywiście nie odżegnujemy się od nich jako od utworów ułatwionych, drugorzędnych. Były one grane w tym okresie na koncertach po to by pograć sobie fajnie, funky – to był np. „Szalony baca”. Natomiast „Modern Pentathlon” (…) jest kompozycją zbiorową, wykładnikiem tego, co wtedy robiliśmy, jakimś podsumowaniem. Pytany o nią obecnie, dodaje: Tytułowy utwór to pierwszy sekwencerowy numer w Polsce. Tyle, że nie był grany na sekwencerze. Spotykaliśmy się na próbach w Rotundzie o dziesiątej rano, Paweł jeszcze zmieniał struny, Mietek szedł na kawę, a Krzysiek Ścierański grał. On grał cały czas, dzień i noc. Zasypiał i budził się z basem w rękach. Grał sobie wtedy kilka dźwięków, wyszedł z tego jakiś rytm, ja dołączyłem się z akordami, Marek zaczął śpiewać. Graliśmy go około tygodnia, cały czas od nowa, szukając form i pomysłów, kolejnych elementów. W efekcie w tytułowej suicie znalazło się miejsce i dla modulowanej elektronicznie wokalistyki Marka Stryszowskiego (którego eksperymenty mogły przywoływać to, co robiła wówczas Urszula Dudziak), i na bogate wykorzystanie możliwości brzmieniowych jedynego, monofonicznego syntezatora Rolanda, z jakiego wówczas skorzystał Janusz Grzywacz, i na rozpędzone, oparte na nerwowym pulsie perkusji fragmenty przywołujące dokonania Mahavishnu Orchestra. Co ważne – zespół przy tych rozlicznych nawiązaniach zachowywał swoją artystyczną tożsamość, potwierdzaną muzyczną wrażliwością oraz zdolnościami poszczególnych muzyków.
Płyta ukazała się w serii Polish Jazz (pod numerem 49) w tempie wręcz zawrotnym jak na normy polskiej fonografii tamtych lat. Często przecież bywało, że od zarejestrowania albumu do jego wydania mijał rok lub dłużej, a płyta Laboratorium – zarejestrowana z początkiem lata 1976 roku – pojawiła się w sprzedaży jesienią, podczas kolejnego Jazz Jamboree. Zorganizowano nawet nowatorską jak na tamte czasy premierę albumu w salonie Polskich Nagrań w Warszawie połączoną z podpisywaniem płyt (po latach okazało się, że Modern Pentathlon sprzedał się w ilości 115 000 egzemplarzy!). W ślad za bardzo dobrym albumem grupa z powodzeniem zaczęła ponownie koncertować, oprócz występów w Polsce wyjeżdżając m.in. do RFN, a także na egzotyczny festiwal Jazz Yatra, który odbył się w lutym 1978 roku w Indiach i był kolejnym ważnym punktem w karierze zespołu (obok Laboratorium z Polski na festiwal wyjechały także zespoły Czesława Niemena oraz Zbigniewa Namysłowskiego).
Grupa powróciła z Indii pełna nowych wrażeń i podbudowana niezwykle pozytywnym odbiorem swojej muzyki. W recenzjach prasowych, jakie pojawiły się w indyjskiej prasie, można było przeczytać m.in. że „Laboratorium to klasycznie wirtuozerski, klasycznie zdyscyplinowany jazz-rock” i „chociaż Laboratorium mogłoby jeszcze zaprezentować więcej dojrzałości w swym podejściu do muzyki i doskonalszą kontrolę nad materiałem, dali oni (...) bardzo autentyczną próbkę twórczej, zróżnicowanej i postępowej muzyki”. Graliśmy bez żadnych obciążeń, jakie mamy w kraju, typu „O, Laborka, to wiemy, znamy” – mówi Paweł Ścierański. Mieczysław Górka dodaje: Tuż po przylocie do Bombaju miał miejsce pierwszy, choć nieoficjalny koncert, na którym zagraliśmy bardzo dobrze i dostaliśmy fajne recenzje. Na pierwszym oficjalnym koncercie umieszczono nas na końcu programu, m.in. po Zbyszku Namysłowskim i Don Ellisie... i w trakcie grania zobaczyliśmy, że nasza muzyka się broni, że ludzie reagują znakomicie, że wytworzone wcześniej napięcie wcale nie spada. (...) Atmosfera była życzliwa i chciało się grać. W sumie traktowano nas jak gwiazdy, a sprawdziliśmy się przed bardzo obiektywną publicznością. (...) W Kalkucie ma zakończenie festiwalu graliśmy największą ilość bisów w naszym życiu. Dostaliśmy kartki z prośbą o „Szalonego Bacę”, przyszli też do nas ludzie, którzy znali nasza płytę przysłaną prywatnie z Węgier. Grzywacz: Nasza muzyka zrobiła tam wrażenie, bo była nowa. Nasze indywidualne pierwiastki zagrały cudownie i nieważne było dla publiczności, czy to jazz czy nie jazz. Marek Stryszowski konkluduje: Muzykę traktuje się tam jak religię, nie jak proszek do prania. Nie jest to bubble-gum, lecz sztuka. To wszystko dało nam przeswiadczenie, że to co robimy nie jest na złej drodze, i jeśli tak ci mówi Clark Terry czy Don Ellis, to już jest bardzo dobrze.
Jeszcze przed wyjazdem na festiwal, w 1977 roku, grupa zarejestrowała dwa kolejne albumy w składzie poszerzonym o Pawła Valde-Nowaka grającego na congach. Podczas dwóch wrześniowych koncertów w warszawskim klubie „Akwarium” nagrano kolejny album dla serii „Biały Kruk Czarnego Krążka” – „Aquarium Live No. 1”, który starał się uchwycić atmosferę obecną na koncertach Laboratorium. Usilnie w tym przeszkadzała niestety ówczesna technika – klub Akwarium usytuowany był blisko Pałacu Kultury i Nauki, a co za tym idzie – nadajnika radiowo-telewizyjnego na jego szczycie, który wprowadzał niesamowite zakłócenia podczas nagrania. Materiał jednak udało się zarejestrować i mimo tych technicznych niedociągnięć, stanowi ważny dokument tamtego okresu. Natomiast w krakowskiej „Rotundzie” zarejestrowano album „Nurek”, który miał się ukazać w Polskich Nagraniach – w planach zespołu było wydanie tej płyty na festiwal Jazz Yatra. Tak się jednak nie stało. Janusz Grzywacz mówił o tym w rozmowie z Andrzejem Kutyłowskim, jaka ukazała się w 1978 roku w piśmie Jazz Forum: Nagraliśmy niedawno drugi album dla Polskich Nagrań zatytułowany „Nurek”. Dość dziwna jest to płyta, zrobiona w warunkach chałupniczych. Nagrywaliśmy ją w naszej krakowskiej „Rotundzie” w koszmarnych warunkach akustycznych... gdybyś widział nagrywanie tej płyty, to byś się popłakał, nikt nic nie widział, nie słyszał... Nie było studia, a nam zależało na terminach. (...) Szliśmy na kompromisy, żeby album wyszedł na yatrowską trasę, ale to się jednak nie udało. Płytę zarejestrowano z pomocą pierwszego mobilnego studia nagraniowego w Polsce, jakie należało do Andrzeja Poniatowskiego, niegdyś perkusisty zespołu Klan i mieściło się w... przyczepie kempingowej. Prowadzono wówczas także rozmowy z Heliconem (wytwórnią płytową Międzynarodowej Federacji Jazzowej) i ostatecznie ta firma wydała „Nurka” – pod angielskim tytułem „Diver”. W tym samym wywiadzie Grzywacz wspominał o innych planach nagraniowych: Chcielibyśmy w przyszłości nagrać dwupłytowy album dla Polskich Nagrań, ale w pierwszej kolejności album dla zachodnioniemieckiej EMI-Electrola, co jest już w zasadzie przesądzone, jesteśmy bowiem na etapie rezerwowania terminów w studio.
Rzeczywistość przyniosła nieco inne rozwiązanie. Dla Polskich Nagrań zespół przygotował w 1979 jednopłytowy album „Quasimodo” (seria Polish Jazz, numer 58), zaś przygotowywany dla Electroli materiał „Nogero” ukazał się na rynku niemieckim nakładem fimy View Records. Pierwszy z wymienionych albumów zawierał kilka dłuższych kompozycji przeplatających się z różnorodnymi i ciekawymi miniaturami. O wiele więcej improwizujemy – mówił Janusz Grzywacz w 1979 roku. Najczęściej aranżowany mamy tylko temat. Jeśli inne fragmenty są aranżowane to zazwyczaj w sposób spontaniczny ulega zmianie ich kolejność. Ostatnio bardzo odpowiada nam granie improwizowanych całkowicie „etiud”. Na płycie „Quasimodo” (...) obok czterech kompozycji znalazły się cztery takie utwory. Opisana sytuacja wydaje mi się korzystna, bo nie chcę dużo komponować. Oznaczałoby to wówczas pisanie podobnych utworów. (...) Nam nie o to chodzi. Zależy nam, aby w repertuarze Laborartorium nie znalazł się żaden nowy utwór, który nie byłby choć maleńkim krokiem naprzód... Na płycie „Quasimodo” znalazł się także utwór „Ikona” – dedykowany zmarłemu Zbigniewowi Seifertowi: W sferze harmonicznej wykorzystałem tam rozwiązania, jakie zapamiętałem z koncertu Zbyszka Seiferta z jesieni ubiegłego (1978 – przyp. aut.) roku. Była to pierwsza próba repertuaru, który później ukazał się na jego ostatniej amerykańskiej płycie. Akompaniowałem mu wtedy razem z innymi krakowskimi muzykami (występ ten ukazał się później na albumie Seiferta „Kilimanjaro” – przyp. aut.).
Koniec lat siedemdziesiątych to czas kolejnych zmian personalnych w zespole – z grupą rozstał się Mieczysław Górka, związany z Laboratorium od początku. Mnie się marzyło bardziej akustyczne granie – wspomina. W tej wersji ze braćmi Ścierańskimi, z elektrycznym – znakomitym zresztą – basem, lojalnie stwierdziliśmy z Krzysztofem, że jako sekcja już nic więcej nie zdziałamy. To był powód rozstania w 1979 roku. Nowym perkusistą Laboratorium został Andrzej Mrowiec, wcześniej związany z Maanamem. Wkrótce zespół opuścił także Krzysztof Ścierański, który zaczął współpracować z Zbigniewem Namysłowskim (zastąpiony przez Krzysztofa Olesińskiego, także z Maanamu), a jego śladem podążył brat, Paweł (w Laboratorium jego następcą został Ryszard Styła).
Po udanym koncercie na Zurrich Jazz Festiwal, zespołem zajęła się szwajcarska agencja Face Music. W tych latach Laboratorium coraz mniej koncertowało w kraju, wyjeżdżając często na zachód. Grzywacz: Wiadomo co było w Polsce w latach ‘80. Nic nie było. Jest 1982 rok, środek stanu wojennego, nikt nie wyjeżdża, my graliśmy wtedy trochę w Stodole, w Remoncie, dla strajkujących studentów. To był taki okres, że można było grac albo po kościołach, albo na strajkach. Nie grało się w zasadzie wcale, a tu dostajemy z Pagartu wiadomość, że mamy jechać na festiwal jazzowy w Tübingen. Nie wiedzieliśmy w sumie nic więcej – gdzie jedziemy, co nas czeka i czy nas wpuszczą, jak będziemy wracać. Na miejscu okazało się, że to wielka, plenerowa impreza pod hasłem „Solidarność z Solidarnością”, gdzie występowali muzycy z Chile, Kuby, z Turcji, Kurdowie – wszystkie ciemiężone narody miały swoich przedstawicieli. Pagart ewidentnie nie wiedział, gdzie nas wysłał, to była sztuczka naszego szwajcarskiego managera… Marek Stryszowski wspomina dość uciążliwy powrót z tego – doskonałego w ich i słuchaczy odczuciu – występu: Pamiętam, że na każdej granicy, przy każdym województwie chciano jakąś łapówkę. Wyczuwało się tą złość, tą chytrość. Rozdawaliśmy więc coca-cole itd., by w końcu zacząć ich odganiać, bić po łapach...
Na przełomie lutego i marca 1982 roku grupa w krakowskim Teatrze STU zarejestrowała swoje występy, które udokumentowano albumem „The Blue Light Pilot” (nagranym w składzie Grzywacz – Stryszowski – Styła – Olesiński – Mrowiec). Zmieniała się muzyka zespołu, zmieniało się tez instrumentarium – Janusz Grzywacz coraz więcej korzystał z przeróżnych syntezatorów oraz jednego z pierwszych w Polsce, wykonanego na zamówienie, 16 krokowego sekwencera. Na albumie znalazł się pierwszy (i jedyny) raz utwór autorstwa kogoś spoza zespołu – sięgnięto do „Straight, No Chaser” Theloniousa Monka, aranżując go jednak niezwykle interesująco, właśnie z wykorzystaniem wspomnianego sekwencera. W tytułowym, niezwykle motorycznym i pełnym energii utworze wpleciono mnóstwo różnorodnych cytatów i nawiązań. Następne wydawnictwo płytowe – „No. 8” (1984) – kontynuowało poszukiwania zespołu, przynosiło kolejną porcję niebanalnych pomysłów. Wśród nich wymienić należy zastosowanie vocodera, wzbogacenie warstwy rytmicznej o przeróżne instrumenty perkusyjne Jana Pilcha oraz gościnny udział skrzypka Jana Błędowskiego, który zresztą koncertował z zespołem. Ostatni studyjny album zespołu z premierowym materiałem przygotowano dwa lata później. „Anatomy Lesson” było kolejnym logicznym krokiem na drodze „Laborki”. Pojawiły się samplowane dźwięki – kolejny krok w brzmieniowych poszukiwaniach. Powstała płyta, która do dzisiaj intryguje bardzo różnorodnym brzmieniem, równocześnie zachowując spójność i charakter właściwy dla całej twórczości zespołu.
Grupa funkcjonowała też jako trio Grzywacz – Stryszowski – Pilch, występując w tym składzie m.in. na festiwalu „Wyspa Muzyki Elektronicznej” we Wrocławiu (1984). Kuba Florek, nasz przyjaciel i przez chwilę manager, wymyślił festiwal Solo Duo Trio – mówi Grzywacz. To była bardzo ciekawa formuła, w pierwszej edycji grał Krzysiek Ścierański solo Janusz Muniak z Jarkiem Śmietaną i my w naszym Trio. Potem już poszło – na drugim festiwalu grałem z Jarkiem Śmietaną w duecie.
Tymczasem do zespołu na stałe dołączył Jan Pilch. Był taki moment, że nie było gitary, ale było dwóch perkusistów, co bardzo malowniczo wyglądało, z tym „kiermaszem” Pilcha. Graliśmy też z nim w trio. Stryszowski: To było inne brzmienie i wydawało się, że pójdziemy w tamtą stronę. Zaczęły się fajne doświadczenia z sekwencerami i pokrewnymi sprawami – i właśnie z Jankiem Pilchem. W nagraniach radiowych z tego okresu słychać, że to jest inne granie, ale cały czas tę „Laborkę” czuć. W ostatnich latach aktywnej działalności z zespołem grał Jarosław Śmietana, wspólnie wyjechali m.in. do Szwajcarii. Grzywacz: Jarek miał u nas dobrze, bo mógł sobie pograć rockowo, z nerwem. Poustawiał mnóstwo efektów podłogowych, trochę się na nich przewracał, ale grał znakomicie.
W rozmaitych artykułach prasowych z lat dziewięćdziesiątych można odnaleźć rok 1990 jako rok rozwiązania Laboratorium. Wyglądało to jednak inaczej: Nie płakaliśmy i nie rozpaczaliśmy – mówi Janusz Grzywacz. Laboratorium po prostu się „rozrzedzało” powoli, rynek zaczął nas gonić, powstało mnóstwo nowych zespołów, były festiwale, były trasy – ale grywaliśmy już jako starsza gwardia i było tego mniej. Zmiany na rynku spowodowały, że wyjazdy na zachód przestały się opłacać. Kiedyś za 100 marek można było żyć w Polsce dwa miesiące, a nagle przestało to mieć taką wartość. Ponadto ja od początku lat osiemdziesiątych zacząłem równolegle z „Laborką” zajmować się teatrem. Zrobiłem w Teatrze STU kilka dużych przedstawień muzycznych, niemal musicalowych, pojawiło się pisanie muzyki do filmów, Marek zaczął grać z Little Egoists. Nie kłóciliśmy się, nic z tych rzeczy. Dzwonił ktoś, że gramy – graliśmy, nie dzwonił nikt – robiliśmy swoje. Ponieważ z miesiąca na miesiąc dzwonili coraz rzadziej – rzecz umarła śmiercią naturalną...
Grupa pojawiała się kilkakrotnie na scenach w ciągu kolejnej dekady, m.in. świętując swoje 25-lecie (co udokumentowano filmem TV „25 lat Laborki”) – na scenie wtedy pojawili się wszyscy gitarzyści związani z zespołem. Janusz Grzywacz aktywnie działa w świecie muzyki ilustracyjnej, pisze do teatru (ponad 100 premier), do filmu, wydał także dwie solowe płyty – „Muzyka osobista” i „Młynek Kawowy”. Marek Stryszowski występuje ze swoim zespołem Little Egoist, jest szefem krakowskiego oddziału PSJ. Nie sposób teraz wymienić wszystkich muzyków, jacy przewinęli się przez Laboratorium – jedni z nich aktywnie działają na muzycznej scenie, inni przestali się zawodowo zajmować muzyką. Laboratorium natomiast zyskało stałe i niezbywalne miejsce w polskiej muzyce rockowej, w polskiej muzyce jazzowej. Janusz Grzywacz podsumowuje: Uważam, że mieliśmy swoje fantastyczne... nie, nie pięć – jedenaście minut, czego wszystkim grającym życzę. Zagraliśmy ponad tysiąc koncertów, zapraszały nas największe festiwale, nagraliśmy 9 płyt. Wiem, że to rzecz nie do odtworzenia na dzisiejszym rynku jazzowym. Czuję też, że Laboratorium tak na dobrą sprawę nigdy się nie rozleciało. Dlatego, że nasza muzyka jest ciągle w nas. W każdym z nas jest ten sposób myślenia, ten sposób grania, wrażliwość, sposób podejścia do muzyki, jaki cechował „Laborkę”. I na zawsze pozostanie.
© Michał Wilczyński
Wypowiedzi muzyków pochodzą z wywiadów prasowych przeprowadzonych przez Andrzeja Kutyłowskiego, Wiesława Królikowskiego, Lecha Kadleca i Janusza Szprota oraz rozmowy z Januszem Grzywaczem i Markiem Stryszowskim, jaką przeprowadziłem 28 lipca 2006 r. w Krakowie.
|